PRACowniA

12 listopada 2011

„Dam sobie radę”: O przemocy w związkach, niezależności i możliwościach

Autumn Whitefield-Madrano
Feministe
8 sierpnia 2011

I.

Na początku 2001 r. grupa przyjaciół, dzięki którym poznałam mojego ówczesnego chłopaka, posadziła mnie przy stole kuchennym. „Martwimy się o ciebie”, powiedział jeden z nich. „Czy on cię uderzył?”

Wtedy moja odpowiedź brzmiała: Nie.

Dziesięć miesięcy później, w listopadzie, boso, znalazłam się na izbie przyjęć z kapiącą na moją podartą piżamę krwią z nosa. Słowa wypowiadane przez recepcjonistę nie miały dla mnie żadnego sensu. Sensownie brzmiały jedynie słowa wypowiadane w kółko przeze mnie, jedyne słowa, które recepcjoniście, pielęgniarkom, moim przyjaciołom i rodzicom miały dać do zrozumienia, że to nie jest to, na co wygląda, nie jestem jedną z tych kobiet z patologicznych związków, które nie potrafią się z nich uwolnić: „Poszłam na studia, poszłam na studia, poszłam na studia.”

II.

Znałam liczby, znałam statystyki. Wiedziałam, jak niesłuszną rzeczą jest przemoc w związkach spotykająca ładne białe kobiety, czy kobiety o innym kolorze skóry, czy ubogie kobiety, czy heteroseksualne kobiety, czy nawet po prostu kobiety – koniec, kropka. Wiedziałam, że ofiary przemocy mogą kochać maltretujących je partnerów. Zapoznałam się z dostateczną liczbą badań dotyczących kobiet. Napisałam artykuł dla uczelnianego pisma o tym, że pomimo ogromnej przydatności takich programów, jak Take Back the Night [Odzyskaj noc] i SafeRide [Bezpieczna podróż] (do obu zgłosiłam się na ochotnika), wciąż wspiera się opinię, że największe zagrożenie czyha na kobiety poza ich domem.

Jednak w duchu wiedziałam, że kobiety, które padają ofiarą przemocy w związku, kategorycznie nie są Takie Jak Ja. Po pierwsze, nie są feministkami, a przynajmniej jeszcze nie. Nie są niezależne, elokwentne, wychowane przez liberalnych rodziców z podejściem „bądź sobą”, których przesłanie do ich dzieci brzmi „jesteś wartościowa”. Szczerze mówiąc, uważałam, że te kobiety najprawdopodobniej nie były wystarczająco mądre, żeby odejść, widząc pierwsze znaki ostrzegawcze. Wyobrażałam sobie słabą emocjonalnie kobietę, która – kuląc się przed jej bestialskim oprawcą – po prostu nie wie, co innego może zrobić. „Jakież to okropne, musimy coś z tym zrobić”, myślałam sobie, wypisując czek dla schroniska dla kobiet.

Oczywiście, ja, po studiach, z dodatkowym kobiecym fakultetem, praktyką w magazynie kobiecym Ms., wiedziałam więcej. Byłam taka mądra, że kiedy po raz pierwszy obudziłam się z siniakami na tułowiu, wiedziałam, że to dlatego, że się „siłowaliśmy” i że po części byłam odpowiedzialna za ten nocny bigos. Uważałam, że rzucane przedmioty, „szarpaniny”, telefoniczne groźby, że zrobi sobie krzywdę, i te momenty kiedy pluł mi w twarz, są oznakami niezwykle impulsywnego związku – jesteśmy impulsywnymi ludźmi, mamy energię, czego inni zwyczajnie nie potrafią zrozumieć, jesteśmy wybuchowi i dynamiczni, i nie ma właściwych słów na opisanie takiej miłości.

Znałam swoje wady, lecz niezdolność poradzenia sobie nie była jedną z nich. Podróżowałam samodzielnie, sama przeprowadziłam się do Nowego Jorku nie znając tam ani jednej osoby i zarabiałam na życie pracując w przemyśle opartym na współzawodnictwie. Zawsze, kiedy miałam jakiś problem, potrafiłam go rozwiązać. Radziłam sobie ze wszystkim, co stawało mi na drodze; nie potrzebowałam rycerza, rodziców ani przyjaciół. Potrafiłam zatroszczyć się o siebie

“Poradzę sobie”, powiedziałam szefowej, kiedy prosto z mostu zapytała, czy mój chłopak mnie bije. „Poradzę sobie”, mówiłam do barmana, który szeptem zapytał czy dam radę, kiedy wyprosił mojego chłopaka, ponieważ rozpoczął bójkę. „Poradzę sobie”, powiedziałam do przyjaciela, u którego się schroniłam, kiedy mój chłopak zadzwonił do mnie o północy i powiedział, że wraca z kijem bejsbolowym.

No i poradziłam sobie.

III.

Kiedy myślimy o maltretowaniu, widzimy akt maltretowania: kobietę kulącą się na podłodze, zamachniętą pięść i kopniaka na koniec. Możliwe, że moje wspomnienie tamtego czasu miałoby inny charakter, gdyby znęcanie się trwało dłużej lub było bardziej brutalne, lecz to, co przypominam sobie z tego okresu życia, to nie momenty przemocy, lecz uczucie, jakbym była oddzielona od świata, spowita cienką warstwą niewidzialnego materiału, którego nigdy nie mogłam się pozbyć. Byłam otumaniona.

Często dzwoniłam do pracy wymawiając się chorobą lub przywlekałam się po bezsennych nocach, spędzonych w takim czy innym stanie obłędu, którego na szczęście nie potrafię sobie teraz przypomnieć. Zapominałam podstawowe rzeczy: dlaczego weszłam do sklepu spożywczego, ile wynosi mój czynsz za mieszkanie, jaki jest mój numer telefonu. To była depresja, jasne, lecz bywałam już wcześniej w depresji, tym razem było to coś innego. To było otumanienie, brak pojęcia kim jestem, gdzie się podziewałam, czy udało mi się wrócić. To był zamęt wynikły z całkowitego przestawienia się mojego życia i skupienia całej uwagi na oku cyklonu – miejscu, które wydawało się jedynym jasnym punktem, nieważne, jak zniekształconym. Jak się okazuje, ten stan może mieć podłoże biologiczne – znęcanie się, nawet jeśli nie skutkuje zespołem stresu pourazowego (PTSD) (którego nie miałam), potrafi zmienić strukturę mózgu. Kilka takich zajść plus PTSD i zwiększa ci się poziom kortyzolu oraz pojawiają się wahania hormonalne.

Podsumowując, pod wieloma względami nie byłam w stanie sobie sama poradzić – do czego, nawet po latach, ciężko mi się przyznać. Ale tak to wygląda – otumanienie wynikłe z maltretowania sprawiało, że moje emocje, instynkty i zasady zostały zagłuszone, a każdy gram energii wkładałam w mój związek i próbę utrzymania zewnętrznych pozorów normalności. Gdyby jakimś cudem udało się umieścić mnie w moim normalnym, zdrowym stanie bycia bezpośrednio w najgorszą sytuację w naszym związku, rzuciłabym go natychmiast. Oczywiście nie tak działa znęcanie się. Znęcanie się jest stopniowe i jest systematyczne. Znęcanie zmienia cię, uszczupla. Znęcanie się usunęło mnie ze mnie.

Potrzebowałam wokół siebie ludzi, którzy byliby czujniejsi ode mnie, bo ja nie byłam w stanie. Potrzebowałam, żeby nie polegali na moich sygnałach; potrzebowałam, żeby nie wierzyli mi na słowo; potrzebowałam, żeby przestali mnie traktować, jakbym funkcjonowała zgodnie z najlepszym, najpełniejszym, najbardziej autonomicznym ja. W społeczności zapobiegającej maltretowaniu i w społeczności feministek istnieje skłonność do szanowania autonomii ofiar i jest to ważna kwestia, kiedy połączymy ją z dogłębnym zrozumieniem maltretowania. Lecz bez pełnego zrozumienia, szanowanie autonomii może równie łatwo zamienić się w nieingerowanie. Które, jeśli zależy ci na kimś, kto jest otumaniony maltretowaniem, może prowadzić w niebezpieczną rzeczywistość.

IV.

Pozwólcie, że powiem to jasno: to nie feminizm stanowi problem. Dzięki niemu nie tylko mamy określenie na przemoc, która dzieje się za zamkniętymi drzwiami, mamy uregulowania prawne – wiele z nich dobrych – zapewniające, że maltretujące osoby będą traktowane jak kryminaliści, a nie jak „niegrzeczni chłopcy”. Mamy całą masę programów interwencyjnych, mających pomóc maltretującym zaprzestać tego procederu; mamy programy pomocy maltretowanym ofiarom, włącznie ze wsparciem, edukacją i finansową rekompensatą po zerwaniu związku z oprawcą.

Feminizm sprawił światu jeszcze jeden podarunek: uświadomił mu, że kobiety potrafią same o siebie zadbać. Instytucje feministyczne również jasno podkreśliły wagę społeczności, a przesłanie to ma dwojakie znaczenie, wskazujące, że osobista suwerenność może zostać łatwo wypaczona: musisz o siebie zadbać – a jeśli nie potrafisz, to być może nie jesteś tak niezależna, jak ci się wydaje, mała damo. Od kiedy akceptowanie odpowiedzialności za własną sytuację jest generalnie cnotą wszystkich Amerykanów, to kiedy mowa o maltretowaniu, ta „akceptacja” może oznaczać błędne koło.

I w rzeczy samej, historyjka o niezależnej damie jest jedną z masek, jakie może przywdziać znęcanie się, kiedy już przekonaliśmy wszystkich, że kobiety są kompetentnymi, niezależnymi stworzeniami. Dwa pokolenia temu ofiary mogły mieć kłopot z nazwaniem przemocy w rodzinie, ponieważ termin ten nie istniał, a takie sprawy uważano za osobiste. To jest małżeństwo, skarbie, radź sobie. Dziś mamy na to określenie, możemy nawet edukować się w takich tematach, jak krąg przemocy – tylko że my po prostu nie sądzimy, że to może dotyczyć również i nas.

“[…]Niektórzy badacze uważają, że dlatego, iż kobiety czują się dziś nie do zranienia w związkach, mogą faktycznie próbować raczej same rozgryźć problem, niż zwrócić się po pomoc, kiedy sprawy przybiorą zły obrót”, napisała Liz Brody w czerwcowym raporcie z 2011 r. na temat przemocy w związkach, opublikowanym w magazynie Glamour. (Uwaga: Współpracuję z Glamour i przygotowywałam do publikacji tamten artykuł – raport jest świetny i nie wspominałabym o nim, gdybym nie podpisywała się pod każdym jego słowem.) „Nie wierzą, że kiedykolwiek mogą przeżyć taką sama historię jak Ike i Tina Turner”, mówi Kenya Fairley, szefowa zarządzania programami w National Resource Center on Domestic Violence, „ponieważ do sygnałów świadczących o maltretowaniu podchodzą w ten sam sposób jak do problemów, z którymi spotykają się w pracy. Jeśli więc chłopak ją krytykuje, myśli sobie: „poradzę sobie z nim tak samo, jak ze swoim szefem”. Dzisiaj kobiety wciąż próbują radzić sobie z maltretowaniem, aż zabrną tak daleko, że potrzebują pomocy do wydostania się z tego koszmaru”.

Powtarzający się motyw indywidualnej odpowiedzialności, który leży u podstaw tego przekonania, był również przez długie lata jednym z tych antyfeministycznych argumentów, które czasami udają feminizm – sprawdźcie forum Independent Women [Niezależne kobiety], Katie Roiphe, a może nawet Naomi Wolf, które głoszą, że „podstawą feminizmu jest indywidualny wybór i wolność”. Przekonanie, że feminizm równoważny jest osobistej suwerenności, też przydaje się, kiedy feministka – ta feministka, dokładnie – znajdzie się w środku huraganu, niezdolna dostrzec czegokolwiek poza pojedynczymi kroplami deszczu, które – razem – tworzą nawałnicę.

Wszystko pasuje, nie byłam w stanie dostrzec, że to, co brałam za „radzenie sobie” z sytuacją, było w zasadzie najnowszą wersją schematu „bije mnie, ponieważ mnie kocha” wyzwolonej damy. Maltretowanie działa, ponieważ ofiara internalizuje je. Nigdy nie zamierzałam internalizować idei, że on mnie krzywdzi, ponieważ mnie kocha. Mogłam jednakże trwać w przekonaniu, że ponieważ maltretowanie przytrafia się słabym kobietom, a ja nie jestem słaba, to moja sytuacja jest po prostu „jakąś sytuacją”, a nie maltretowaniem.

V.

“Jesteś silną kobietą”. „Cóż, Autumn, najwyraźniej to przemyślałaś”. „Wiesz, czego chcesz”.

Słyszę to od otaczających mnie ludzi, niektórzy to feministki, niektórzy nie. Chyba to właśnie chciałam słyszeć: jestem silna, jestem niepokonana. Potrafię sobie poradzić. Ich zaufanie w mój osąd świadczy o tym, że starali się uszanować moją autonomię, nie działać, jakby lepiej ode mnie wiedzieli, co jest dla mnie lepsze. Jemu nie ufają – pokazują to jasno – ale ufają mnie.

Nie wiedzieli jednak (nie mogli wiedzieć, jak i ja nie wiedziałam), jak bardzo byłam w tamtym czasie nieporadna. Nie obwiniam swoich przyjaciół za to, że nie zajęli bardziej zdecydowanego stanowiska. Ostatecznie starali się po prostu słuchać sygnałów ode mnie, które w najlepszym wypadku były niejasne, a w najgorszym szkodliwe. Odepchnęłam wtedy wielu ludzi, byłam uparta, defensywna, nadmiernie ochraniałam swojego chłopaka. O maltretowaniu zawsze ciężko mówić, po części ze względu na niewłaściwe rozumienie tego problemu, a po części dlatego, że nawet jeśli bardzo dobrze wiemy, że jest to sprawa publiczna, to rozmawianie o tym nabiera bardzo intymnego wymiaru. Łatwo jest rozmawiać o potrzebie działania środowisk feministycznych oraz zmieniać uwarunkowania, wskutek których nasza kultura sprzyja brutalnemu podejściu do kobiet. Zupełnie czym innym jest patrzeć na przyjaciółkę, która uparcie oświadcza wszem i wobec, że sama może dać sobie radę, i powiedzieć jej: „Nie, sama nie dasz rady”.

Któregoś dnia ktoś z przyjaciół powiedział coś mniej więcej takiego i przy ich stole kuchennym to działało – a potem nic z tego nie wyszło. Wróciłam do domu, zadzwoniłam do mojego chłopaka i powiedziałam mu, że to koniec. Pojawił się u mnie zapłakany, mówiąc, że mnie potrzebuje. Ci przyjaciele „uwzięli się na niego”, zawsze go nie cierpieli, nie życzą szczęścia żadnemu z nas, nie potrafią dostrzec, jak bardzo jesteśmy razem wyjątkowi. Tak mówił.

Następnego dnia wykonałam kolejny telefon: zostaję z nim, dziękuję za waszą troskę, poradzę sobie z tym. Szybko, krótko i na temat – jak na każdym spotkaniu towarzyskim, jakie miałam przez następnych kilka miesięcy z przejętymi przyjaciółmi, dopóki ostatecznie nie zrozumiałam, że to nie on jest dla mnie niedobry, to oni; nie znają mnie, nie wiedzą, jaka naprawdę jestem, nie rozumieją mnie. Uwzięli się na mnie.

Rozdrażnieni – a może zasmuceni, zranieni, źli, sfrustrowani, nie wiem – nie próbowali więcej rozmawiać ze mną na ten temat. Co więcej, pozwoliliśmy na stworzenie się między nami swoistej przepaści. Ta przepaść pogłębiała się za każdym razem, kiedy z niepewnym uśmiechem pytali „To jak z nim?”. Z takim samym uśmiechem odpowiadałam, że w porządku, i czasem szybko zaczynaliśmy rozmawiać o czymś innym, czasem odbierałam to jako znak, że muszę wyjść, a czasami powstawała niezręczna cisza, kiedy mogliby powiedzieć: „Cóż, Autumn, z pewnością najlepiej wiesz, czego chcesz”, a ta kurcząca się, pokręcona, krzycząca dziewczynka we mnie uciszyłaby się natychmiast po moim promiennym uśmiechu w odpowiedzi na taki komplement.

Przepaść wciąż rosła, aż w końcu przestałam ich widywać.

VI.

System mnie nie zawiódł. Tak naprawdę, to system zasłużył sobie na moją pochwałę. W ciągu kilku minut od mojego wejścia do izby przyjęć mój oprawca został aresztowany. Wielokrotnie oferowano mi pomoc (którą, oczywiście, odrzucałam). Tak naprawdę, to sąd zapewnił mi przed nim ochronę, bardzo dobrze wiedząc, że sama bym sobie jej nie zapewniła. On przeszedł szereg narzuconych przez sąd programów interwencyjnych, które były skuteczne w tym sensie, że choć minęło kilka lat, zanim opuściłam go na dobre, nigdy więcej mi nie groził i nie skrzywdził mnie fizycznie. (Został wysłany również do narzuconej przez sąd alkoholowej poradni odwykowej, co nie dało rezultatu na dłuższą metę, ale przynajmniej przestał pić na czas trwania tych wszystkich programów interwencyjnych.) Mój przypadek jest modelowym przykładem na to, jak system może i powinien funkcjonować.

Bez feminizmu ten system wciąż znajdowałby się tam, gdzie był dziesiątki lat temu – i tak na przykład w Nowym Jorku, w tym samym stanie, gdzie tak szybko zareagowano przeciwko mojemu prześladowcy, przemoc w rodzinie mogła być uznana za wystarczający powód do rozwodu tylko wówczas, gdy ofiara potrafiła udowodnić „wystarczającą” ilość pobić. Z tej i kilku innych przyczyn – w szczególności, w wyniku długotrwałego podkreślania przewagi feministycznych wspólnot i społeczności kobiecych nad indywidualnym feminizmem, który bardzo łatwo może być wypaczony do podejścia „każda kobieta radzi sobie sama” – oczywiste jest, że to nie feminizm stanowił w tym wypadku problem. Było nim maltretowanie. To on – mój chłopak – stanowił tu problem.

Czasem zastanawiam się: Co by się stało, gdyby moja niezależność, kompetencja, autonomia i – tak, tak – mój feminizm nie były uznanymi faktami? Co by się stało, gdybym nie była znana jako kobieta, która współorganizowała pochód kampusu „Take Back the Night” i która w żaden sposób nie mogła być ofiarą przemocy w rodzinie, bo przecież „ona dobrze wie”? Co by się stało, gdybym nie zinternalizowała potrzeby bycia niezależną, kiedy tak naprawdę nie potrafiłam nią być? Co by się stało, gdyby moi przyjaciele postrzegali mnie jako nie tak znowu silną, nieco bardziej nieporadną w każdej sytuacji, mniej autonomiczną? Co by się stało, gdybyśmy wszyscy mieli lepsze pojęcie, że cechą feministki może równie dobrze być siła i niezwyciężoność, jak i wrażliwość i podatność na atak?

Co by się stało, gdyby każdy z nas potrafił lepiej rozpoznać, że nie mogłam sobie „poradzić”? Co by się stało, gdyby ludzie będący częścią mojego życia lepiej rozumieli, że feminizm, niezależność i autonomia nie tworzą wokół mnie tarczy ochronnej, i byli gotowi spojrzeć mi w oczy, i na moje „poradzę sobie” odpowiedzieć: „Nie, Autumn, sama sobie nie poradzisz. Ale razem możemy”.


Przekład: PRACowniA
źródło: „I Can Handle It”: On Relationship Violence, Independence, and Capability

Dodaj komentarz »

Brak komentarzy.

RSS feed for comments on this post. TrackBack URI

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.