PRACowniA

4 lutego 2011

Czarownice, komety i kataklizmy planetarne – 3

Część trzecia i ostatnia

Laura Knight-Jadczyk
The Dot Connector Magazine
Sobota, 30 października 2010

"Czarownica" palona na stosie

Czarownice i ich praktyki istniały od wieków, chociaż w kontekście zupełnie odmiennym od tego, jaki zrodziła nowożytna krucjata przeciwko czarownicom. Stary Testament raczej ignoruje tę sprawę, poza opisem spotkania króla Saula z czarownicą z Endor, oraz wprowadzonym nakazem: „Czarownicy żyć nie dopuścisz” [Wj, 22:18]. Poza tym jednak i w sposób zdający się dziwnie przeciwstawiać temu prawu, osoby parające się magią ukazywane są w Biblii w zaskakująco neutralnym świetle. Nie ma żadnego ustalonego wyobrażenia ani objaśnień na temat czarownic i czarowników, diabłów ani jakichkolwiek demonicznych istot. Świat Starego Testamentu jest w istocie światem zaskakująco pozbawionym wszelkiej prawdziwej duchowości.

W starożytnej Grecji i Rzymie magia miała przywoływać deszcz, wstrzymywać burze gradowe, odpędzać chmury, uspokajać wiatr, sprowadzać urodzaj, zwiększać bogactwo, leczyć chorych i tak dalej. Można było jej użyć także przeciwko wrogom w celu pozbawienia ich możliwości osiągnięcia sukcesu. Wierzenia te, inspirowane naukami Pitagorasa, zaczerpniętymi z północnoeuropejskiego druidyzmu, były powszechne w świecie antycznym i generalnie „dobra magia” była legalna i potrzebna, potępiano zaś i karano za praktykowanie „złej magii”. Państwo wspierało nawet tych, którzy rzekomo zajmowali się „dobrą magią”. Wszystko zależało więc od tego, jaką opinię zyskał czarownik. Tak też zapewne było z Joanną d’Arc, którą Anglicy uznali za czarownicę, natomiast we Francji została kanonizowana.

Grecko-rzymski świat religijny – świat nadprzyrodzony – nie miał wyraźnego podziału na absolutne dobro i absolutne zło. Przejawiał każdy odcień i kombinację wszelkich wartości, wiernie odzwierciedlając świat ludzi. W takim to świecie magia była jedynie próba ujarzmienia mocy Niewidzialnego, podczas gdy religia zajmowała się składaniem hołdu i wdzięczności Naturze i jej przedstawicielom, w oczekiwaniu na korzyść. Tą drogą, modlitwy i zaklęcia można było łatwo połączyć.

Wiedźma lub czarownik to osoba znająca metodę – technikę – której mogła użyć do poskromienia i aktywacji nadprzyrodzonych mocy na pożytek własny lub innych. Taka osoba mogła „kontrolować” siły natury. (Tak przynajmniej wierzyli, choć z drugiej strony, na jakiej podstawie możemy twierdzić, że archaiczni, prawdziwi szamani nie mieli takich mocy?)

Mamy zatem dwie ważne kwestie: 1) czarostwo/magia było rodzajem techniki, oraz 2) istniał wyraźny podział na dobrą i złą magię, przy czym kontekst odgrywał tu najważniejszą rolę.

Po upadku cesarstwa rzymskiego i wzroście potęgi judeochrześcijaństwa wielu misjonarzy, odkrywszy, że poganie mają własne spektrum lokalnych bóstw i wierzeń, często stosowali przy ich nawracaniu prosty wybieg przywłaszczania owych bogów, dzięki czemu dana społeczność mogła dalej ich czcić, tyle że już pod szyldem chrześcijaństwa. Bóstwa stawały się chrześcijańskimi świętymi, z pełnymi, wymyślonymi żywotami (a jak wcześniej napisałam, zapewne większość „chrześcijańskich męczenników” byli to w rzeczywistości poganie, którzy zginęli z rąk Kościoła). Stare świątynie przekształcono w kościoły, aby poganie słuchali kazań i modlili się do swoich „świętych” w znanych sobie miejscach. Tolerowano magiczne praktyki, gdyż uważano, że z czasem ludzie sami je porzucą, kiedy staną się prawdziwymi chrześcijanami.

Oficjalne stanowisko Kościoła głosiło, że czary są złudzeniem. W słynnym i tajemniczym zarazem Canon episcopi znajdujemy kilka wskazówek:

Grzeszne kobiety, zdeprawowane przez diabła, uwiedzione przez ułudy i widma demonów, wierzą i wyznają, że w godzinach nocy ujeżdżają bestie wraz z Dianą, pogańską boginką, oraz z niezliczoną liczbą kobiet, przemierzając wśród nocnej głuszy wielkie odległości; wypełniają też jej wolę, bowiem jest ich panią, i służą jej w niektóre noce. Żałuję tylko, że nie tylko one same zginęły w swym sprzeniewierzeniu, a pociągnęły za sobą wielu innych ku grzechowi pogaństwa. Ich jest bowiem niezliczona rzesza, których zwiodło to kłamstwo, i biorą to jako dobrą wiarę, a nieświadome są wielkości błędu, jakim jest pogaństwo (…).

Z tego też powodu kapłani we wszystkich kościołach winni ogłaszać z największym uporem (…), że wiedzą o tej złudności i że takie widziadła zsyłane są przez złego ducha (…), który zwodzi ich w snach (…).

Któż nie został oszukany w snach, widząc one we śnie, których nie widzi na jawie?

(…) A kto jest tak głupi i nierozsądny, by myśleć, że wszystkie te rzeczy, które przydarzają się duchowi jeno, dzieją się cieleśnie?

Dlatego należy powszechnie głosić, że ktokolwiek wierzy w takie rzeczy (…) utracił swą wiarę. (Przekład angielski: Kors, Peters, 1972, str. 29-31)

Pochodzenie tego dokumentu, który Kors i Peters datują na rok 1140, jest niejasne. Jego treść przypisuje się synodowi w Ancyrze, który miał odbyć się na początku czwartego wieku. Chociaż nie ma potwierdzenia w źródłach, stanowisko wobec czarostwa zostało przejęte przez późniejszych kanonistów jako oficjalne. Oznacza to, że faktycznie mogli działać jacyś czciciele Diany, mający głębokie doświadczenia, które jednak uznano za urojenia będące sprawką diabła. Tutaj też widzimy, jak boginię zastąpiono szatanem-kłamcą. Interesujące jest także porównanie opisów praktyk owych wiedźm antyku z praktykami szamanów syberyjskich. Fragment: „niezliczona ich liczba ujeżdża bestie wraz z Dianą, pogańską boginką…” przywodzi na myśl paleolityczne malowidła naskalne. Stanowi to cenną wskazówkę, że religia paleolitu i jej szamanistyczne gałęzie zdołały przetrwać tysiące lat.

W każdym razie, przez ponad sześć wieków takie było oficjalne stanowisko Kościoła względem czarownic – że ich doświadczenia są iluzją albo urojeniem, albo zwykłym widziadłem sennym i każdy, „kto jest na tyle głupi i nierozsądny”, by wierzyć w te fantastyczne historie, jest poganinem. Swoją drogą, dotyczyło to również wielu mnichów, kapłanów i ludzi świeckich. Należy tu zauważyć, że trzeba było wierzyć w moce czarownic, żeby je prześladować, a wiara ta  stała jednocześnie w sprzeczności z doktryną Kościoła.

Pamiętając, że czarna śmierć i towarzyszące jej wojny wybiły gros męskiej populacji, można przypuszczać, że nastąpił w związku z tym przyrost liczby kobiet niezamężnych lub takich, które przejęły majątki po zmarłych krewnych. Krótko mówiąc, kobiety zyskiwały tą drogą autonomię. I z pewnością kobiety „z darem” miały większe niż inni szanse na przeżycie podobnych katastrof.

Szczegóły tego, co naprawdę wówczas się wydarzyło mogły przepaść bezpowrotnie, a to dzięki metodzie tuszowania historii, ustanowionej przez Josepha Juliusa Scaligera w szesnastym wieku, na co wskazuje Clube, a także matematyk Anatolij Fomenko, który dość szczegółowo naświetlił problem (choć nie rozważył możliwości kosmicznych katastrof jako przyczyn zagłady ludzkich społeczności). Możemy zatem co najwyżej snuć domysły.

Najbardziej spektakularną “czarownicą” była Joanna d’Arc, którą osądzono, potępiono i spalono w 1431 roku. Łatwo dostrzec, że za jej procesem i egzekucją kryły się polityczne motywy.

Można powiedzieć, że procesy czarownic były wznowieniem działań inkwizycji, która dwa wieki wcześniej stworzyła przecież podobne metody do walki z katarami. Ażeby w pełni zrozumieć, jak łatwo ten atak na „wiedźmy i czarowników” mógł się zamanifestować tak prawnie, jak społecznie, musimy rzucić okiem na początki inkwizycji.

* * *

Joanna d’Arc według Hermanna Stilke (1803-1860).

Wielu postrzega inkwizycję jako organ powołany do tępienia czarownic i kultu szatana, kojarząc to słowo z łamaniem kołem, żelazną dziewicą i wszelkimi dziwacznymi narzędziami tortur. To prawda, tortury odgrywały niepoślednią rolę, jednak nie tak wielką, jak można by sądzić. Należy pamiętać, że instytucja inkwizycji rozwinęła się w czasach, kiedy ludzkie życie ważono lekko, zaś obcinanie nosów, uszu lub rąk, czy wyłupywanie oczu nie były rzadkością przy wydawaniu wyroków sądowych za drobniejsze wykroczenia.

Krucjata przeciwko katarom przyniosła lata brutalnych masakr, pustoszenia ziem oraz wielu innych najokropniejszych wydarzeń, będących przykładem tego, jak nieludzkich czynów można dopuścić się względem drugiego człowieka. Pod koniec krucjaty papież Grzegorz IX zadecydował, że liczy się tylko efekt. Postanowił więc zmieść kataryzm z powierzchni ziemi. Musiał przesiedzieć pewnie całą noc, żeby wymyślić ów dziwaczny system zwalczania herezji.

Najpierw powołał specjalnych legatów papieskich, którym przydzielił szerokie uprawnienia podobne do tych, jakie dziś posiada Departament Bezpieczeństwa Krajowego, i rozesłał ich po całej Europie. Wybrani mężczyźni bez wątpienia byli psychopatami, a ich zadaniem było szerzenie terroru w całej Europie.

Pałace episkopalne południowej Francji Grzegorz obsadził psychopatycznymi biskupami, którzy oferowali nagrodę za wydanie heretyka. A pokusa zadenuncjowania sąsiada niewątpliwie była nie do odparcia, zwłaszcza gdy po przeszło 20 latach rzezi, dokonanych przez krzyżowców wszechobecne stały się głód i zniszczenie. Obowiązywało prawo, że skonfiskowany majątek heretyka dzielono między donosiciela, Kościół i króla. Naturalną rzeczą było więc, że pośród załamania gospodarczego na tamtym obszarze oraz przesiedleń i głodu ludności, dręczonej przez Kościół i króla, znalazło się wielu gotowych wydać sąsiada za garść „srebrników”. Brzmi znajomo?

Robert le Bourgre, którego przydomek oznacza “szuję” (wskazując na pogardę, jaką obdarzyła go ludność), sterroryzował pokojową dotychczas północ Francji. Inny legat, Konrad z Marburga, ścigał niewinnych ludzi w całej Nadrenii. Na stos posłano tysiące, nierzadko tego samego dnia, którego zostali oskarżeni. Konrad podróżował na mule razem z dwoma pomocnikami, terroryzując każde napotkane miasto i wieś. W końcu nawet zwykli członkowie kleru pojęli bezsens tych działań i postanowili coś z tym zrobić. 30 lipca 1233 roku francuski zakonnik, kierowany poczuciem sprawiedliwości, dopadł Konrada i zabił go.

Tego już było za wiele i papież powierzył Inkwizycję dominikanom. Wiosną 1233 roku papiescy inkwizytorzy przybyli do Tuluzy, Albi i Carcassonne, gdzie ich stanowiska były obsadzane nieprzerwanie przez następnych 600 lat.

Setki ludzi sprowadzono przed oblicze inkwizytorów. Pytania były monotonne i miały na celu zasianie w umyśle przesłuchiwanego niepewności co do tego, co dokładnie wiedział inkwizytor i kto mu o tym doniósł.

Człowiekowi podejrzanemu o prokatarskie sympatie nie zawsze przedstawiano ciążące na nim zarzuty. Powiadomiony o niebezpieczeństwie, nie miał prawa wiedzieć, kim są oskarżyciele, a gdyby odważył się szukać pomocy prawnej, i jego obrońca mógł zostać oskarżony o popieranie herezji.

Niezależnie od werdyktu inkwizytora – który był prokuratorem, sędzią i ławą przysięgłych w jednej osobie – nie było mowy o apelacji. Każdy mógł być trzymany w więzieniu przez dowolnie długi czas, w oczekiwaniu na dalsze przesłuchania, bez podania mu przyczyn. Dzisiaj takich ludzi nazywa się „wrogimi bojownikami”.

Inkwizycja zniszczyła więzi zaufania, łączące ludzi w obrębie społeczeństw. Denuncjowanie sąsiada stało się  nie tylko obowiązkiem, ale i niezbędną strategią przeżycia.

Przez sto lat Inkwizycja odciskała żywe piętno w Langwedocji. Przybycie inkwizytora do miasta było okazją dla żałosnego zamanifestowania się moralnego upadku człowieka.

Teoretycznie, nikomu nie groziłby sąd, gdyby wszyscy siedzieli cicho, inkwizytor bowiem nie mógł działać nie dysponując pisemnym donosem. W praktyce jednak, żadna społeczność nie była na tyle zwarta, by przeciwstawić się potędze tajnego trybunału.

To samo można powiedzieć o dzisiejszej Ameryce. Wszyscy zostali odpowiednio uwarunkowani przez programy telewizyjne takie jak “Reality TV” czy „Survivor” (ten ostatni znany w Polsce jako „Ryzykanci” – przyp. tłum.) i przyswoili sobie zasadę: Wyprzedź innych, zanim oni wyprzedzą ciebie.

Tak też działo się w średniowiecznej Langwedocji, będącej modelowym przykładem procesów czarownic, czy w hitlerowskich Niemczech, dzisiaj natomiast dzieje się pod szyldem „wojny z terrorem”.

Wkraczając do miasta, inkwizytor konsultował się z miejscowym klerem. Wszystkim mieszkańcom płci męskiej powyżej 14 lat, oraz płci żeńskiej powyżej 12 lat, kazano złożyć katolickie wyznanie wiary. Wszyscy, którzy odmówili, byli przesłuchiwani w pierwszej kolejności.

Następnie inkwizytor wygłaszał mowę, zachęcając mieszkańców, by kilka dni poświęcili głębokim przemyśleniom dotyczącym ich przeszłej, obecnej i przyszłej działalności, po czym w następnym tygodniu mieli złożyć poufne zeznania. Po upływie siedmiu dni tym, którzy nie ujawnili się sami, stawiano odpowiednie zarzuty.

Zakres kar rozciągał się od utraty majątku po utratę życia. Oprócz karania śmiercią za przynależność do katarów, ścigane przestępstwa obejmowały udzielanie katarom schronienia, karano nawet za nie doniesienie o przypadku herezji.

Prawdziwym dowodem na oddanie Kościołowi Katolickiemu było to, na jak wielu ludzi dany grzesznik potrafił donieść.

Wystarczyło zaledwie dziesięć lat, aby Inkwizycja z dzieła kilku psychopatycznych fanatyków zmieniła się w dochodową biurokrację, która przetrwa 600 lat. Setki jej członków zajmowały się przesłuchiwaniem tysięcy osób z taką regularnością, że opracowano nawet swoisty glosariusz dla „pracowników”.

Uzbrojona w listę wykroczeń uznawanych za heretyckie lub sprzyjające heretykom, obejmującą choćby zaniedbanie doniesienia, że heretyk przeszedł przez czyjąś posiadłość, Inkwizycja pogłębiała zastraszanie Europejczyków na niewyobrażalną skalę. Same liczby dotyczące osób wielokrotnie przesłuchanych są oszałamiające. Tym dziwacznym obrotem historii, to katarzy – którzy wierzyli, że świat materialny jest zły i nieistotny – zainspirowali kodyfikację państwa policyjnego.

Stworzono zaopatrzone w odsyłacze kompendium, zawierające wyznania wyciągnięte od dziesiątek tysięcy ludzi, będące jednocześnie mapą społeczną Langwedocji. Przeszło pięć tysięcy zapisów przesłuchań, które przetrwały, stanowi zaledwie ułamek działalności Inkwizycji.

Inkwizytorskie podręczniki służyły także jako instrukcje dla rosnącej liczby sądów papieskich w Europie. Instrukcje te przypominały inkwizytorom o obowiązku ratowania dusz, jednak moim zdaniem ta funkcja nie znalazła zrozumienia u tych, których życie zostało zrujnowane lub odebrane im z wyroku inkwizycji.

Langwedocja stała się swoistym poligonem dla metod ucisku. Reputacja Inkwizycji utwierdziła się jeszcze bardziej za Bernarda Gui, utalentowanego inkwizytora z Tuluzy, który jako czarny charakter pojawił się w „Imieniu Róży” Umberto Eco.

Inkwizytorzy zdołali nakłonić kilku schwytanych katarów do nawrócenia się i wydania innych. Sicard de Lunel z Albi podał zakonnikom wyczerpującą listę sympatyków katarów, wskazując nawet własnych rodziców. Każdy, kto mu wcześniej pomógł, niech by to było zwykłe udzielenie noclegu, porcji jedzenia czy słoja miodu, został aresztowany – wystarczyło jego słowo. On i kilku jego towarzyszy zostali umieszczeni w zamku koło Tuluzy, w ramach średniowiecznej wersji „programu ochrony świadków”. Sicard otrzymał za swoją zdradę sowitą zapłatę, dożywając sędziwego wieku. Można jednak zapytać, czy były to lata rzeczywiście spokojne.

Stosowanie tortur określano eufemistycznie mianem „przesłuchań”. Sukcesywne akcje wyszkolonych inkwizytorów, wspierających się informatorami i torturami, oraz totalitaryzm Kościoła Katolickiego, wydającego pisemne instrukcje inkwizytorskie oraz rosnące rejestry „wywiadu”, powoli, ale skutecznie oczyściły Langwedocję z katarów. Tysiące dramatów sumienia kończyło się w lochach lub w płomieniach studzonych krwią. Pod koniec stulecia już tylko prawdziwy bohater ośmielał się wytknąć publicznie zło tego świata.

Nie był to system prawny – był to system mający wzbudzać strach. I ten 250-letni katolicki system terroru był już szczęśliwie pod ręką, gdy rozpoczęły się procesy czarownic, jednak co ciekawe, pierwsze procesy nie miały charakteru duchownego, lecz polityczny.

W 1397 roku mężczyzna o nazwisku Stedelen został oskarżony o czary w szwajcarskiej wiosce Simmental, gdy nie udały sie tam zbiory. Jak twierdzili oskarżyciele, do zniszczenia plonów Stedelen użył czarnej magii, składając w ofierze czarnego koguta na rozstaju dróg oraz podrzucając jaszczurkę pod drzwi miejscowego kościoła.

Sędzia Peter von Greyerz mocno wierzył w czary oraz w to, że trafiły one do Simmental w 1375 roku za pośrednictwem pewnego szlachcica, niejakiego Scaviusa. Zginął on z rąk swoich licznych wrogów, miał jednak ucznia, który według Greyerza był nauczycielem wspomnianego Stedelena.

Oczywiście nie przedstawiono żadnych solidnych dowodów, ale Stedelen rzekomo stał się ekspertem w sprawach magii, nauczył się kraść obornik czy siano z pól za pomocą technik magicznych, przyzywał burze gradowe i pioruny, sprawiał, że ludzie i zwierzęta stawali się bezpłodni, konie zaczynały szaleć, gdy dotknął ich kopyt, potrafił latać i wzbudzał ogólny strach wśród tych, którzy go schwytali. Greyerz oskarżył Stedelena także o kradzież mleka krów pewnego małżeństwa po to, ażeby kobieta nie donosiła ciąży. Poddany torturom, Stedelen przyznał się do przyzywania demonów w ramach paktu z diabłem. Proces odbył się w świeckim sądzie i Stedelen został spalony na stosie.

Greyerz wierzył, że istniał tam kult szatana, którego członkowie przyrzekali wierność diabłu i nocami jedli dzieci w kościołach, i kontynuował prześladowania, raz nawet torturami wymógł na pewnej kobiecie potwierdzenie jego przekonań.

W latach 1415-1419 w księstwie Sabaudii toczyła się wojna domowa pomiędzy największymi rodami. Domy rodowe powstały przeciwko genewskiemu rodowi Raron, wciągając w konflikt tłumy. Rozruchy nie słabły, toteż przed 1428 rokiem całość społeczeństwa w tamtym rejonie była w stanie głębokiego napięcia. Nie wiadomo, kto wpadł na pomysł zrzucenia winy za owe niepokoje na czarownice, ale 7 sierpnia 1428 r. delegaci z siedmiu dzielnic Valais zażądali, aby władze przesłuchały podejrzanych o czary. Aresztować miano każdego, na kogo doniosłyby więcej niż trzy osoby. Jeżeli następnie takie osoby przyznałyby się, palonoby je na stosie jako heretyków, zaś w razie odmowy torturowanoby je do czasu uzyskania pożądanych zeznań. Ponadto osoby wskazane przez minimum dwóch skazanych czarowników miały także być aresztowane.

Fantazyjne wyobrażenie procesów czarownic z Salem

Oskarżenia, procesy i egzekucje były zapewne postrzegane przez członków elit – lub ludzi pragnących doń dołączyć poprzez zajmowanie ziemi tych, których nienawidzili lub którym zazdrościli – jako skuteczny sposób na pozbycie się wielu problemów. Ta gorączka szybko dotarła na północ do Niemiec, a następnie do Francji i Szwajcarii. Wśród oskarżeń wymieniano głównie:

– poruszanie się w przestworzach i rabowanie piwnic z winem;

– likantropię – zarzynanie bydła pod postacią wilkołaka;

– używanie ziół celem zyskania niewidzialności;

– przegnanie choroby lub paraliżu wywołanych czarami za pomocą przeniesienia ich na kogoś innego;

– porywanie i zjadanie dzieci;

– spotkanie szatana i uczenie się od niego  magii;

– zamiar pozbawienia chrześcijaństwa jego władzy nad ludźmi.

Na podstawie tej listy możemy poznać problemy dręczące ówczesnych ludzi – głód prowadzący do rabunków i wandalizmu, padanie zwierząt hodowlanych, wszechobecne choroby, utrata dzieci, a nawet kanibalizm. Z całą pewnością były to ciężkie czasy.

* * *

Sto lat po tym, jak czarna śmierć wyniszczyła blisko połowę populacji Europy, a wojna stuletnia miała się ku końcowi, sytuacja nadal była bardzo trudna, toteż w celu przywrócenia ładu i kontroli nad odżywającym społeczeństwem trzeba było znaleźć winnych (rzecz jasna wszystko, tylko nie komety). Problem stanowiło oczywiście obejście zasad Canon episcopi. Aby mogła zaistnieć „moda na czarownice”, konieczne było podważenie oficjalnego stanowiska Kościoła. Pierwszy atak nastąpił więc na sam dokument.

W 1450 roku Jean Vineti, inkwizytor w Carcassone, sklasyfikowwał uprawianie czarów jako herezeję, zaś w 1458 roku inkwizytor we Francji i Czechach, Nicholas Jacquier, nazwał czary nową odmianą herezji – to znaczy, ówczesne czarownice nie podlegały klasyfikacjom zawartym w dokumencie. W roku 1460 prowincjał Lombardii, profesor-inkwizytor Visconti Girolamo ogłosił, że sama obrona praktyk magicznych (albo czarownic) jest herezją.

Działania na rzecz stworzenia nowego standardu przyspieszały, a mimo to, gdy Kramer i Sprenger (obaj należący do zakonu dominikanów oraz inkwizycji) ukończyli pisanie traktatu Malleus Maleficarum (Młot na czarownice­) i 9 maja 1487 roku przedłożyli go władzom wydziału teologii uniwersytetu kolońskiego do zatwierdzenia, został on ostro skrytykowany jako nieetyczny i niezgodny z prawem. Kościół Katolicki potępił książkę w 1490 roku, umieszczając ją na liście ksiąg zakazanych (Index Librorum Prohibitorum), zaś sam Kramer został potępiony przez Inkwizycję. Warto dodać, że w 1484 roku Kramer usiłował przeprowadzić systematyczne polowania na czarownice w rejonie Tyrolu, co zakończyło się niepowodzeniem. Kramera przepędzono, a tamtejszy biskup nazwał go „zgrzybiałym starcem”. Według historyka Kościoła, Diarmaida MacCullocha, napisanie książki było dla Kramera aktem samoobrony i wzięcia odwetu.

Główny nacisk Malleus kładł przede wszystkim w podważenie Canon episcopi oraz zdyskredytowanie tych, którzy byli sceptyczni co do prawdziwości zjawiska czarów. Postulował też przewagę kobiet wśród adeptów magii oraz wskazywał inkwizytorom, jak oskarżać i skazywać czarownice. Zdaniem ekspertów Malleus po części czerpał z Formicariusa, napisanego przez Johannesa Nidera około dziesięciu lat wcześniej. Przed Niderem uważano, ze magia była domeną ludzi wykształconych, którzy wykonywali skomplikowane rytuały.

W Formicariusie osoba parająca się czarami to niepiśmienna kobieta. Na nieszczęście wynalezienie druku przez Gutenberga – produkt renesansu – umożliwiło księdze (Malleus) szybkie upowszechnienie się w Europie i doprowadziło do utwierdzenia się tego stanowiska w początkowej fazie szaleństwa na punkcie czarów. Trwogę i szok wzbudzała myśl, że ktokolwiek – a zwłaszcza kobiety, od dawna już postrzegane jako istoty bezradne i nie do końca będące ludźmi – mógłby wyrządzić drugiemu krzywdę za pomocą magii, poprzez oddanie się kultowi szatana.

Polowania na czarownice, które objęły całą Europę, pochłonęły setki tysięcy kobiet spalonych na stosie. Palono także dzieci a nawet całe rodziny. Źródła historyczne pełne są wstrząsających opisów tortur, jakim poddawano tych biednych ludzi. Eksterminowano całe wioski. Jeden przekaz podaje, że w kraju niemieckim roiło się od stosów, zaś tamtejsi mieszkańcy mieli pełne ręcy roboty z ich przygotowywaniem. Pewien inkwizytor miał powiedzieć: „Pragnąłbym, żeby [czarownice] miały tylko jedno ciało, wtedy moglibyśmy spalić je wszystkie naraz na jednym stosie!” (Hugh Trevor-Roper, The Crisis of the Seventeenth Cen­tury: Religion, the Reformation, and Social Change, and Other Essays, 1967, s. 152).

W latach 80. XVI wieku ruch kontrreformacyjny również stał się gorliwym zwolennikiem sądów czarownic, skupiając się jednak głównie na protestantach. We Francji większość czarownic była hugentokami. Tymczasem w rejonach protestanckich większość czarownic stanowiły katoliczki. Można powiedzieć, że w większości przypadków wyroki na czarownicach miały podłoże albo osobiste, albo polityczne, a czasem jedno i  drugie. Wśród ofiar znalazł się pewien sędzia, którego spalono w 1628 roku za okazywanie „podejrzanej pobłażliwości”. W miarę nasilających się prześladowań wzrosła także zawzietośc i brutalność ataków. Wspomniany sędzia, dr Haan, wyznał pod torturami, że widział pięciu burmistrzów Bambergu na sabacie czarownic, więc i ich stracono. Jeden z nich, Johannes Julius, przyznał się po torturach do wyrzeknięcia się Boga i ofiarowania diabłu, a także do spotkania dwudziestu siedmiu kolegów podczas sabatu. Udało mu się później wysłać z więzienia list do córki Weroniki, w którym dokładnie opisał przebieg procesu. Napisał:

Masz tu, moje drogie dziecko, wszystkie zeznania, za które muszę umrzeć. Wszystko to kłamstwa i wymysły, jak mi Bóg miły. (…) Nie zaprzestaną tortur, dopóki czegoś nie wyciągną. Jeśli Bóg nie sprawi, że prawda wyjdzie na jaw, cała nasza rodzina trafi na stos. (Trevor-Roper 1967, s. 157.)

Protestanci i katolicy oskarżali się nawzajem, skutkiem czego pierwsze dziesięciolecia XVII w. były opanowane przez istną epidemię demonów! Trwało to aż do zakończenia wojny trzydziestoletniej. Mówi się, że tak jak publikacja Malleus Maleficarum była początkiem terroru, tak pokój westfalski w 1648 roku stanowił jego koniec.

Właśnie w tym okresie zanikł podział na dobrą i złą magię, a czary stały się czystym złem i prawie zawsze atrybutem kobiecym. Zniknęła także pluralistyczna koncepcja świata nadprzyrodzonego, a nam pozostał jeden bardzo dobry bóg, który jednak wydawał się bezradny wobec złych ludzi wiążących się z bardzo złym diabłem. Z tym, że ci „źli ludzie” to w większości kobiety.

W obecnych czasach na Malleusa spogląda się bardziej krytycznie, chociaż czynią to osoby nie mające żadnej wiedzy o kosmicznych wydarzeniach z tamtych lat. Niemniej jednak, ich obserwacje mają związek z poruszoną tu kwestią. W artykule Sexy Devils Dale Kieger pisze:

Pewnego wieczoru 10 lat temu, Walter Stephens czytał Malleus Maleficarum. Mało kto zechciałby czytać późną nocą Malleusa, jak nazywają tę księgę badacze. Przeważnie zatytułowana „Młot na czarownice”, po raz pierwszy wydana została w Niemczech w 1487 roku w roli podręcznika dla prześladowców czarownic w czasach Inkwizycji. To mrożący krew w żyłach tekst, używany przez 300 lat, jeszcze w epoce oświecenia, który usprawiedliwia i podaje szczegóły co do identyfikacji, aresztowania, przesłuchania i egzekucji ludzi oskarżonych o konszachty z demonami, zawarcie paktu z diabłem, czy stosowanie maleficjów, czyli szkodliwych czarów.

“Była 11 w nocy – wspomina Stephens. – Żona poszła spać. Na pierwszej stronie było dziwne pouczenie dla tych, którzy nie wierzą w czarownice i demony: «Przeto mylą się, którzy mówią, że nie ma nic takiego jak czary, że są to czcze wymysły, a sami nawet nie wierzą w diabły, które miałyby bodaj istnieć ino w umyśle ignorantów i prostaków, a naturalne wypadki, jakie zdarzają się człowiekowi, ten błędnie przypisuje onemu diabłu».”

To zagmatwane zdanie idzie w parze z intrygującymi słowami, które Stephens widział w Il messaggiero, dialogach włoskiego poety Torquato Tasso z 1582 roku: “Jeśli czarownicy i wiedźmy oraz opętani istnieją, to demony także. Nie ma wątpliwości, że w każdej epoce żyli osobnicy trzech pierwszych rodzajów, tedy nierozsądnie jest wątpić w obecność demonów w naturze”.

Stephens, profesor filologii włoskiej na wydziale romanistyki Uniwersytetu Johna Hopkinsa i w Centrum Studiów Przedrenesansowej Europy im. Charlesa S. Singletona, jest krytykiem literackim, w związku z czym wyczuł, że tekst zawiera coś intrygującego. Tasso, a zwłaszcza autor Malleusa, dominikański teolog Heinrich Kramer, włożyli sporo wysiłku, żeby swoimi pracami rozwiać wątpliwości co do istnienia demonów. Tylko w jakim celu?

Przez następnych osiem lat Stephens czytał każdą rozprawę na temat czarów, jaką znalazł, a także relacje z przesłuchań, teologiczne traktaty oraz inne teksty (w bibliografii zawarł 154 główne źródła i ponad 200 źródeł drugorzędnych). Większość z 86 cytowanych traktatów o czarach napisano w Europie Zachodniej w wiekach XV, XVI i XVII, przy czym każdy z nich (w tym Malleus) zawiera relacje o spółkowaniu ze złymi duchami. Dlaczego? Czyżby autorzy byli zimnymi mizoginami, marzącymi tylko o ukazaniu kobiet w jak najgorszym świetle? A może byli ponurymi, żyjącymi w celibacie zakonnikami, którzy znajdowali emocjonalną ulgę w opisywaniu stosunków z demonami? Stephens wątpił w to, w jego odczuciu teksty tego nie potwierdzały. Dalej w Malleusie odnalazł kluczowe odniesienie do poddanych torturom oskarżonych czarownic jako „wprawnych obserwatorów świata zmysłowych kontaktów między ludźmi i demonami”. Ci wszyscy panowie usiłują zmontować dowody na istnienie demonów, pomyślał. Próbują przekonać sceptyków. Po czym uznał, że próbują oni przekonać samych siebie.

Przypuszczenie Stephensa kompletnie rewiduje konwencjonalny pogląd na owe stulecia przemocy i niesprawiedliwości. Wielkie polowania na czarownice w Europie, twierdzi, były skutkiem poważnego kryzysu wiary. Mężczyźni, którzy napisali Malleus i podobne książki, i ci, którzy byli orędownikami tortur i palenia dziesiątek tysięcy niewinnych ludzi, desperacko potrzebowali wiary w czarownice, ponieważ jeśli te istniały, to istniały też demony, a skoro istniały demony, istniał też i Bóg. Nie tylko istniał, ale ujawniał się i działał. Wystarczy dokładnie przeczytać księgi napisane przez prześladowców czarownic, twierdzi Stephens, aby przekonać się, jak wielkie problemy mieli ci wykształceni mężczyźni, targani rosnącymi wątpliwościami co do istnienia Boga, skoro Ten nie zajmował się sprawami potomków Adama.

(…) Wstrząsy nękały także Kościół, rozdarty przez silnie zorganizowane herezje oraz schizmę, w wyniku której aż trzech mężczyzn jednocześnie przypisywało sobie tytuł prawdziwego papieża. Dlaczego świat, stworzony przez czujnego, łaskawego i zaangażowanego Boga, znalazł się w takim nieładzie? (Johns Hopkins Magazine, 2002, pogrubienie – LKJ.)

Wieki czternasty i piętnasty były okresem szalejących sił natury, które ówcześni rządzący musieli jakoś wytłumaczyć, aby zachować twarz i władzę. Jak to się stało, że ci, którzy wyparli pogaństwo, obiecując w zamian, że Bóg ochroni swoich wiernych przed żywiołami, okazali się bezsilni wobec tych klęsk? Pogaństwo zaczęło się więc odradzać, a w celu jego powstrzymania winą za zniszczenia obarczono właśnie pogan, nie mających z tym nic wspólnego. Również protestantyzm zyskiwał na sile, ale jego zwolennicy jeszcze nie chcieli dobierać się do skóry Kościołowi Katolickiemu, który nadal miał ogromną władzę, toteż trzeba było wskazać na innych grzeszników. Pod koniec wojny stuletniej, epidemii czarnej śmierci, a także wojny trzydziestoletniej – okresów prawdopodobnie zbiegających się z kometarnymi katastrofami – procesy czarownic miały zatrzeć wszelki ślad, że Ziemia nie unosi się bezpiecznie w kosmosie, przez co historia i prawda zostały zakryte krwią i palonymi ciałami.

Procesy były środkiem kontroli tych wszystkich, którzy głosili “herezje” przeciwko ustalonemu przez Kościół i państwo „opatrznościowemu” porządkowi świata – herezje takie jak wskazywanie, że wzmożona obecność na niebie komet i bolidów może z powodzeniem oznaczać potencjalne niebezpieczeństwo dla planety i jej mieszkańców. W końcu były to czasy Galileusza, którego oskarżono o „herezję” godzenia w obraz Wszechmogącego Boga.

Hiszpańskie wydanie „Malleus Maleficarum” (1486) autorstwa Heinricha Kramera

Należy zwrócić uwagę również na to, że przed rozważanym okresem czarownice uważano za istoty potrafiące używać technik kontrolowania sił natury – czyli technik szamanistycznych. Po tym okresie natomiast czarownice – będące pod władzą Złego – miały już tylko sprowadzać na świat zło. Wszystkie były marionetkami szatana, więc nic dobrego nie mogło przyjść z ich strony. Malleus Maleficarum szczególnie podkreśla, że „czarami posługują się głównie kobiety, gdyż są bardziej naiwne i mają słabą pamięć” oraz dlatego, że „czary pochodzą od zmysłowej żądzy, która u kobiet jest nienasycona”. (Sprenger, Kramer, Malleus Maleficarum, 1968, str. 41-48.)

Polityczne znaczenie takich poglądów powinno być oczywiste. Sprenger, Kramer i inni, napisali księgi ukazujące zdrowe, kompetentne, inteligentne kobiety jako czarownice i – hokus pokus – problem rozwiązany. Można było pozbyć się wszystkich niepotrzebnych kobiet (czy kogokolwiek), uporać się z każdą niezależną, majętną kobietą, a jej majątek skonfiskować. Jednocześnie, można było narzucić psychiczną władzę mężczyzn nad kobietami, przywracając poddaństwo kobiet wobec Kościoła – a wszystko za jednym zamachem! (Pozostaje także kwestia zniszczenia tym samym linii genetycznych potężnych kobiet-szamanek, który to proces wydaje się trwać do dziś.)

Jednym z najbardziej przykrych skutków tej zmiany postawy względem czarownic było stworzenie w umysłach prześladowców obrazu czarostwa jako antyreligii. Stało się ono przeciwieństwem wszystkich wartości chrześcijaństwa, tak katolicyzmu, jak i protestantyzmu. Magia jako skomplikowany system religijny była czymś nieznanym przed piętnastym stuleciem. (Dlatego też współczesne rekonstrukcje nigdy raczej nie będą bardzo dokładne.) Był to czas, kiedy w ramach wyjaśnienia zła, które spadło na ludzkość, wymyślono teorię o nadprzyrodzonych demonach – i kiedy się ona skrystalizowała. Jak inaczej wytłumaczyć czarną śmierć, która zabijała na oślep, mimo modlitw i suplikacji duchownych chrześcijańskich, zarówno katolickich, jak i protestanckich?

Wydaje się, że legendy o bogach walczących w niebie (rozpad gigantycznej komety 13 tysięcy lat temu) zostały później zniekształcone i przyswojone przez pewne gnostyckie teorie, jak ta o „kosmicznym błędzie”. Na jakimś poziomie z pewnością istnieje dualizm, w przeciwnym razie nic by nie istniało, jednak niektóre gnostyckie podejścia oddaliły się, i to znacząco, od pierwotnej idei. (Dla lepszego zrozumienia gnostycyzmu warto przeczytać The Other God [Drugi Bóg] Stoyanova, pamiętając jednocześnie o pracy Victora Clube’a i Billa Napiera.)

* * *

“Mit czarownic” powstawał w drugiej połowie piętnastego wieku jako reakcja na Czarną Śmierć – niemal niewyobrażalnych rozmiarów zniszczenia wywołane kometarną katastrofą – i zawierał kompletny, spójny system wierzeń, założeń, rytuałów i nie istniejących wcześniej „świętych tekstów”, będących dziełem psychopatycznych prześladowców! Dominikanie rozwinęli i spopularyzowali koncepcje demonologii i czarostwa jako negatywów tak zwanej „prawdziwej wiary”, równie zajęci byli protestanci!

Oznacza to, że bycie w owych czasach “czarownicą” musiało równać się wyznawaniu dualizmu na wzór katarów – byciu obserwatorem natury i kosmosu oraz głoszeniu prawdy, niezaleznie od stanowiska władz, coś na podobieństwo wczesnych chrześcijan, opisywanych przez Burtona Macka. Mogło także oznaczać zdolność „widzenia tego, co ukryte” w sensie kosmicznych i ludzkich energii, „przechodzenia między światami” na wzór szamanów z czasów paleolitu, oraz używanie tych zdolności dla dobra innych. Być może obraz czarownicy lecącej na miotle na tle księżyca w pełni był zniekształconym symbolem ogoniastej komety, uosobionej jako kobieta?

13 tysięcy lat temu, pod koniec października, kometa niemal unicestwiła ludzkość, zaś szczątki tego ciała niebieskiego przyczyniły się później do powstania judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, a następnie do narzucenia chrześcijaństwa zachodniemu światu. Jeszcze później te same kometarne szczątki sprowadziły Czarną Śmierć oraz prześladowania czarownic i czarowników. Szukanie kozłów ofiarnych wykorzystano do pozbycia się wielu osób zagrażających ówczesnemu status quo – w tym wypadku kontroli mas – wśród których przeważały silne, niezależne kobiety. I tak dzisiaj łączymy czarownice z Halloween i końcem października, a tym samym z upamiętnieniem zniszczenia prawie całego życia na Ziemi. Jest to po prostu kolejna odmiana historii o Ewie, która zjadła jabłko i doprowadziła do wygnania z Raju, stworzona przez psychopatów nienawidzących kobiet i wszystkiego, co one reprezentują – Kreacji, Pielęgnacji i Służby Innym.

Istotnie, katastrofy tamtych czasów – jak zresztą każdych – przyniosły kryzys wiary. Dlatego każdy, kto mówił o tych klęskach bez emocji i rzeczowo, dokładnie jak to dzieje się w Przyrodzie, do tego w oparciu o rzetelne informacje, musiał zostać uciszony, ponieważ zagrażał fundamentom zachodniej cywilizacji – judeo-chrześcijaństwu, uniformitarianizmowi oraz faszystowskiej kontroli ludzkości.


Laura Knight-Jadczyk, z urodzenia Florydzianka, jest historykiem-mistykiem i autorką 13 książek oraz wielu artykułów opublikowanych drukiem lub w Internecie. Jest założycielką Sott.net oraz inicjatorką eksperymentu kasjopeańskiego i programu Eiriu Eolas, służącego do redukcji stresu i regeneracji organizmu. Obecnie mieszka we Francji wraz z mężem, polskim fizykiem-matematykiem Arkadiuszem Jadczykiem, czwórką dzieci, dalszą rodziną, siedmioma psami i kotem.

Ten artykuł jest przekładem oryginału zamieszczonego w języku angielskim na stronie:

dokonanym przez polskich tłumaczy z grupy QFG – edytorów blogu PRACowniA.
 

 

Materiał ten został opublikowany przez SOTT.NET – projekt Quantum Future Group, Inc – i jest jego własnością. Zezwala się na kopiowanie i publiczne rozpowszechnianie pod warunkiem podania oryginalnego źródła i autora oraz żródła przekładu.

Dodatkowe informacje uzyskasz pisząc na adres: pracownia-iv@o2.pl

4 Komentarze »

  1. „13 tysięcy lat temu, pod koniec października, kometa niemal unicestwiła ludzkość, zaś szczątki tego ciała niebieskiego przyczyniły się później do powstania judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, a następnie do narzucenia chrześcijaństwa zachodniemu światu. Jeszcze później te same kometarne szczątki sprowadziły Czarną Śmierć oraz prześladowania czarownic i czarowników.”

    Tak jak można było się domyślać, różne wydarzenia jakie zostały przedstawione w trzech częściach artykułu, posłużyły do udowodnienia kometarnego wpływu opisywanych zjawisk (dżuma, powstanie religii, represje wyznaniowe, itp) wedle techniki: dajcie mi dowolną teorię a ja ją udowodnię.
    Oczywiście można założyć kometarne podłoże tych wydarzeń, jak również dowolne inne, ale artykuł nie przedstawia ani jednego dowodu naukowego popierającego przyjęte stanowisko. Zamiast tego jest luźna operacja domysłami i skojarzeniami jak np:

    „Pod koniec wojny stuletniej, epidemii czarnej śmierci, a także wojny trzydziestoletniej – okresów prawdopodobnie zbiegających się z kometarnymi katastrofami – procesy czarownic miały zatrzeć wszelki ślad, że Ziemia nie unosi się bezpiecznie w kosmosie, przez co historia i prawda zostały zakryte krwią i palonymi ciałami.”

    zauważyłem jak stwierdzenie PRAWDOPODOBNIE w tym zdaniu zmienia postać we wniosku końcowym na pewnik w pierwszym zdaniu jakie przytaczam. Jak więc mam sobie nazwać tą kometarną opowieść? Pod hipotezę nie podpada, pod teorię również, myślę, że alternatywna historia będzie w sam raz. W każdym bądź razie czytało się ciekawie. Obiecuję, że już nie będę się czepiał, załapałem o co tu chodzi 😉

    Komentarz - autor: nocny — 8 lutego 2011 @ 11:59

  2. @nocny:

    Jak każda hipoteza, tak i ta o kosmicznych sprawcach plag i katastrof wymaga argumentów. Im więcej argumentów za, tym lepiej dla hipotezy, co jednak nie daje gwarancji, że owa hipoteza zostanie powszechnie uznana za najbardziej prawdopodobną. A dlaczego, to już sprawa prywatna samego środowiska naukowego.

    Dodatkowo pojawia się problem: jaki argument można uznać za „mocny” do poparcia danej hipotezy? W przypadku teorii kometarnej, całkiem sporo jest zachowanych relacji o deszczu ognia i innych dziwnościach poprzedzających straszną plagę czy kataklizm. Mamy więc podstawę dla naszej teorii, racja? No niezupełnie, bo zazwyczaj autor, obok czynnika kosmicznego, jako źródło zarazy wymienia jednym tchem Gniew Boży, „[karę] słusznie przez Boga zesłaną dla ukarania grzechów naszych” (Boccaccio, „Dekameron”). A to daje badaczom (należy podkreślić, historykom) argument do obalenia teorii, z wiadomych przyczyn.

    Gorzej, gdy za kosmiczną teorią zaczynają opowiadać się badacze spoza branży historycznej, jak astronomowie, geolodzy czy dendrochronolodzy, którzy większą uwagę poświęcają opisom zjawisk na niebie, ale i dotąd nieznanym świadectwom minionych katastrof – kryjących się choćby w lodzie i drzewach. Sęk w tym (ach, te gry słowne:P), że te „źródła” nie mówią: „wtedy a wtedy porobiło się tak a tak, a wszystko przez te komety!”. Jednak tym, co wyróżnia owych nielicznych jeszcze naukowców przychylnych teorii kometarnej od wielkiej akademickiej braci, jest ich otwartość na łączenie różnych gałęzi nauki w celu znalezienia najlepszej odpowiedzi na zagadki świata, te dawne i obecne.

    Popełnię takie małe twierdzenie, że obecny brak akceptacji teorii kometarnej nie polega na słabości argumentów popierających ją, które notabene nigdy nie zadowolą zatwardziałego establishmentu, ale na jego niechęci (celowej?) do nowatorskiego/odważnego/rewolucyjnego podejścia ludzi, których dłużej nie ogranicza płot własnego podwórka.

    Komentarz - autor: tomoe — 9 lutego 2011 @ 22:53

  3. Epidemie w dawnej Polsce – czy ktos czytal? koreluje z tematem, mam zamiar kupic http://wysylkowa.pl/ks1139584.html#wiecej

    Komentarz - autor: goinfo — 16 marca 2011 @ 11:37

  4. @goinfo
    Nie czytałam, ale troszkę przeszukałam net, bo temat mnie jak najbardziej interesuje. Strasznie płodny ten autor, co może być zarówno dobrym, jak i złym znakiem. Tutaj można przeczytać wstęp i (chyba) fragment drugiego rozdziału. Domyślam się, że można się z tej książki czegoś dowiedzieć o dawnej Polsce, nie jestem jednak pewna, czy również o czarnej śmierci. Tknęła mnie recenzja innej książki Wrzesińskiego, pt.: „Potępieńcy średniowiecznej Europy”, a zwłaszcza ten jej fragment:

    Książkę czytałam jadąc metrem, czekając w kolejce na poczcie i w kawiarni, popijając słodką kawę. Jej lektura była czystą przyjemnością. Czystą, bowiem jednak pozbawioną domieszki głębszej analizy i nie zmieszaną trudnością postawienia pewnych pytań, które mogą pojawić się w umyśle czytelnika, ale nie pojawiły się u autora. Gładkość podobnych przejść, jakimi autor zabiera czytelnika wprost od pewnych zajść do wniosków, zawsze budziła moją podejrzliwość.

    Mam nadzieję, że podzielisz się z nami refleksjami, jeśli zdecydujesz się przeczytać tę książkę. Natomiast jeśli jeszcze nie czytałeś, gorąco polecam książkę „Czarna śmierć. Epidemie w Europie od starożytności do czasów współczesnych” Susan Scott i Christophera Duncana. Niestety przekład pozostawia nieco do życzenia pod względem językowym, ale treściowo jest to książka niezwykle ważna dla każdego, kogo interesuje temat epidemii dżumy.

    Komentarz - autor: iza — 16 marca 2011 @ 13:35


RSS feed for comments on this post. TrackBack URI

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Blog na WordPress.com.